Historia, jak wiadomo jest nauczycielką życia, a na dodatek lubi się powtarzać. Dzisiaj, żeby trochę odetchnąć od bieżącej gorlickiej „samorządności”, chciałbym Czytelnikom przypomnieć słynny tekst Piotra Wierzbickiego z 1986 roku pt „Traktat o gnidach”. I wszyscy będziecie mogli spostrzec, jak bardzo Polska zmieniła się przez 25 lat „wolności”. Miałem się zaśmiać, z tego co właśnie napisałem, ale to wcale nie jest śmieszna konstatacja, dlatego zdusiłem w sobie uśmiechy. Tekst Wierzbickiego okazał się niestety ponadczasowy! Zmieniły się tylko napisy na dekoracjach!
Definicja gnidy
Gnida to biały, niekomunistyczny pachołek czerwonych, zamieszkujący Polskę od jesieni roku 1956 do 12 grudnia 1981 roku. Gnidy są czymś pośrodku pomiędzy czerwonymi a antykomunistyczną opozycją. Czymś pośrodku pomiędzy komunistami a czynnymi opozycjonistami jest większość polskiego narodu. Czyżby gnidą miał być po prostu szary obywatel Polski? Czyżby gnidą był chłop, który wygaduje, że za Bieruta było lepiej, robotnik, który daje się zapędzić do współzawodnictwa pracy, urzędnik wysłany z proporczykiem na ulice Warszawy, żeby witać umiłowanego przywódcę Kraju Rad? Czyżby gnidą był każdy, kto nowym panom ze strachu z lekka czapkuje? Nie, gdyby gnidowatość była tylko synonimem uległości, nie byłoby się czym zajmować. Uległość jest zjawiskiem banalnym, wszechistniejącym, starym jak świat. Gnidowatość jest czymś specjalnym. Jest – można to powiedzieć od razu – zjawiskiem charakterystycznym nie dla społeczeństwa jako całości, lecz jedynie dla jego najwyższych pięter intelektualnych. Nie szukajmy gnid wśród chłoporobotników, kasjerów i sprzątaczek. Szukajmy ich raczej wśród rektorów, redaktorów i artystów. Czyżby zatem gnidą był po prostu rektor, który z nakazu kogoś z rządu czy KC przyjmuje na studia dygnitarskiego synka, redaktor, który w strachu przed cenzurą napisał połowę tego, co widział, malarz, który dla zarobku maluje jakąś główkę ze spiczastą bródką? Niezupełnie, to są objawy banalnej uległości, o których pisać nie warto. Gnidowatość polega na czymś nieco innym. Gnida służy swoim panom w wielce specyficzny i wyrafinowany sposób. Ona im służy cichą pracą swoich szarych komórek. Gnida staje na dwóch łapkach i myśli. Nad czym? Nad tym, jak uzasadnić, że to, co jest, być powinno. Uzasadnianie nie jest najmocniejszą stroną dygnitarzy. W uzasadnianiu wyręczają ich gnidy. Gdy rektor przyjmuje na studia dygnitarskiego synka na żądanie kogoś z góry, jest to zwykłe ugięcie karku. Gdy profesor pisze tekst wykazujący, jak to od wieków intelektualiści rwali się do władzy z pobudek ambicjonalnych, i publikuje go właśnie wtedy, kiedy z tymi intelektualistami rozprawia się po swojemu SB, to sytuacja jest już bardziej wyrafinowana. Tu na tylnych łapkach staje nie ciało, lecz duch. Tu do służenia wciąga się szare komórki.
Pachołek czerwonych… Czym on się różni od czerwonego? Nie jest to po prostu czerwony niższej rangi? Etatowy pracownik komitetu zakładowego PZPR, taki od „przynieś-podaj” – gnida to czy też nie? Stanowczo nie powiedzieliśmy o gnidach jeszcze czegoś arcyważnego, i wciąż jeszcze nam się one z niegnidami mylą. Otóż właściwością gnidy jest to, że ona, służąc czerwonym, jest w głębi duszy biała, kontrrewolucyjna, przedwojenna, reakcyjna, prozachodnia, wroga. Gdyby na amerykańskich czołgach wjechali pewnego dnia do Warszawy amerykańscy żołnierze, gnidy witałyby ich z ogromnym entuzjazmem.
A więc cynicy, wyrafinowani oszuści, ludzie interesu? Otóż to. Gnida – cynikiem! Gdyby gnida była cynikiem, ta księga już by się dawno powinna skończyć. Gdyby gnida umiała być cynikiem, nie trzeba by było się nią zajmować. Ale gnida cynikiem być nie umie. Cynik to ktoś mający odwagę kłamać. Bezczelnie. Bezczelnie, ale tylko raz. Cynik robi i mówi nie to, co myśli, ale myśli swoje. Kłamstwem naznaczone są jego słowa i jego działania, ale sfera myśli jest od kłamstwa wolna. Cynika stać na życie w konflikcie. Gnidy na to nie stać. Gnida więc, trudząc się nad tym, żeby różne postępki rządzących uzasadnić, musi się jeszcze trudzić nad czymś dodatkowym: nad tym, żeby przekonać do tych postępków samą siebie. Gnida zadaje nieustanny gwałt swojej duszy. Gnida, w przeciwieństwie do cynika, który nie próbuje „być w porządku”, stara się za wszelką cenę „być w porządku” i aby to uzyskać, dokonuje cudów. Opowiemy o nich za chwilę. Na razie podsumujmy: Gnida jest to intelektualny, naukowy lub artystyczny pomocnik nowych panów Polski, antykomunistyczny w głębi duszy, a zajęty uzasadnianiem ich władzy i swojej wobec nich uległości.
Literatura przedmiotu
Gnida nie jest pojęciem wymyślonym przeze mnie. Stworzył je i zastosował w swojej twórczości zarówno pisanej, jak mówionej Janusz Szpotański, pisarz i intelektualista, którego rola w życiu umysłowym współczesnej Polski jest wyjątkowa. Odkrywca gnid powiedział o gnidach wystarczająco dużo, żeby można było bezbłędnie i w każdym przypadku odróżnić gnidę od niegnidy. Poczynił też na temat gnid wiele obserwacji szczegółowych. Nie próbował jednak stworzyć na temat gnid syntezy.
Wielkim prekursorem gnidologii był Leopold Tyrmand, głównie jako autor powieści Życie towarzyskie i uczuciowe. W PRL gnidy nie dopuściły jej do druku, wydał ją jednak Instytut Literacki w Paryżu. Tyrmand wiedział o gnidach wszystko. Znał je osobiście. Poznał ich działalność na własnej skórze. Był ich ofiarą. Zmusiły go do wyjazdu na emigrację.
Moja własna powieść zatytułowana Cyrk, która w swej warstwie głębszej jest studium maleńkości na tle wszechogarniającego kosmosu, natomiast w swej warstwie płytszej jest satyrą na system, w swym sensie szerszym jest książką o pieskim świecie, a w swym sensie bardziej aktualnym jest rzeczą o upodlonym, co prawda nie do końca, narodzie – jest zapewne również, przynajmniej w pewnej mierze, gnidologicznym źródłem pomocniczym.
Ale do literatury gnidologicznej można by zaliczyć również dzieła tych autorów, którzy gnidy opisują mimo woli, nie zdając sobie sprawy, o czym mówią, czyniąc z nich pozytywnych bohaterów lub przynajmniej szarych obywateli.
I gdyby do nich dodać jeszcze osoby ich autorów oraz tych autorów wywiady, wspomnienia, odpowiedzi na pytania ankiety, wypowiedzi na aktualne tematy i przemówienia wygłaszane na zjazdach oraz sympozjach, to mogłoby się okazać, że monumentalną kartotekę do tematu „gnidy” stanowi cała niemal współczesna literatura polska.
Genealogia gnidy
Historykom pozostawiamy wykrycie protoplastów gnidy w minionych epokach. Zajmując się teraźniejszością, wskażemy jedynie na przodka najbliższego. Otóż tym, z czego gnida wywodzi się w sposób bezpośredni, jest tzw. pozytywny bezpartyjny, który zamieszkiwał Polskę za Bieruta. Pozytywnym bezpartyjnym był obywatel Polski Ludowej, zaangażowany w odbudowę kraju, popierający linię generalną przodującej partii, odnoszący się z sympatią do Związku Radzieckiego, uczciwy, uczynny, zdyscyplinowany, mający jednak na swym pionie ideologicznym drobną naleciałość „starego”, jakieś niejasne pochodzenie społeczne, jakiś inteligencki sposób wyrażania się, jakieś skłonności do wpadania w estetyzm. Właśnie z powodu tej drobnej, obcej naleciałości pozytywny bezpartyjny do organizacji walczącej nie należał. Działał za to bardzo aktywnie w organizacjach o charakterze ogólnohumanistycznym, jak na przykład: Towarzystwo Przyjaźni Polsko-Radzieckiej, Liga Kobiet, Komitet Obrońców Pokoju, Front Narodowy, PCK. Pozytywny bezpartyjny to zazwyczaj profesor średniego pokolenia, spoglądający z ciepłą sympatią na partyjno-ubecko-zetempowskie egzekucje dokonywane na polskiej nauce, sędziwy pisarz-esteta, udzielający, z wyżyn Bacha i Chopina, rozgrzeszenia stalinowskim czynownikom, przedwojenny inżynier – entuzjasta ruchu racjonalizatorskiego. Pozytywny bezpartyjny był postacią bardzo znaną w swoim środowisku. Odznaczał się bowiem pewną bardzo pozytywną cechą: chodził pilnie na wszystkie, liczne w owym czasie, zebrania, a na niektórych zasiadał nawet w prezydium.
Pozytywny bezpartyjny odgrywał raczej bierną rolę w toczącej się wówczas w kraju walce klasowej. Nie demaskował wrogów ludu, rzadko kiedy ostro występował na zebraniach, w nowym ustroju akcentował jego cechy raczej humanistyczne niż rewolucyjne. Nie miał też oczywiście nic do gadania. A jednak był potrzebny. Stalinowsko-bierutowscy czynownicy cenili go i hołubili bardziej niż niejednego ze swoich. Nawet czasem jeździł „demokratką” *[„Demokratki” – samochody marki Chevrolet, zakupione w późnych latach czterdziestych dla dyrektorów, ministrów i partyjnych dygnitarzy.]. Każdy związek twórczy, każda dyscyplina naukowa, każdy zakład pracy miał więc swojego pozytywnego bezpartyjnego. Pełnił on bowiem bardzo istotną funkcję wychowawczą: pokazywał, że wprawdzie najlepsi Polacy to są członkowie PPR i pracownicy UB, jednakże obywatel bezpartyjny, jeśli tylko zechce, też może stanąć, no, może nie w pierwszym, ale w każdym razie w drugim szeregu.
Pozytywny bezpartyjny, bezpośredni przodek gnidy, różnił się od niej w dwóch przynajmniej przypadkach. Po pierwsze zamieszkiwał tereny rozleglejsze niż ona. Gnida jest bowiem osobą z kręgów artystyczno-naukowo-intelektualnych. Pozytywny bezpartyjny występował również wśród chłopów (szczególnie wśród biedniaków, rzadziej wśród średniaków), robotników, inżynierów i wśród wszelkiego typu innych pracowników. Po drugie pozytywny bezpartyjny, proszony do prezydium, do orderu, nawet do „demokratki”, nie był nigdy proszony o to, czym gnida trudni się bez przerwy: o wymyślanie argumentów. Czasy bowiem były ciężkie. Zapluty karzeł reakcji (czyli AK) strzelał do nowych panów Polski jak do kaczek, średniak nie chciał przyłączyć się do biedniaka, były dziedzic rozrzucał po polach stonkę z pokładu amerykańskiego samolotu. W tej sytuacji władza ludowa nie mogła argumentowania pozostawić w rękach obywateli pewnych wprawdzie, lecz nie na sto, tylko na dziewięćdziesiąt dziewięć procent. Zresztą wymyślanie nowych argumentów nie było konieczne. Żył przecież jeszcze „chorąży pokoju”, pierwszy naukowiec i filozof świata, największy geniusz ludzkości: Józef Stalin. Jego argumenty w zupełności wystarczały.
Rodzaje gnid
Gnidy zamieszkują głównie stolicę Polski oraz niektóre większe miasta wojewódzkie. Największymi skupiskami gnid są Warszawa i Kraków. Gnidy skupiają się na uniwersytetach oraz w innego typu wyższych uczelniach, w prezydiach, komitetach, sekretariatach wydziałów oraz instytutach Polskiej Akademii Nauk, w instytutach naukowych podległych poszczególnym ministerstwom, w związkach twórczych oraz w prasie, głównie w redakcjach tygodników oraz miesięczników literacko-społecznych. Gnidy występują wśród najmłodszych, średnich wiekiem i wśród najstarszych, wśród aryjczyków i wśród Żydów, wśród katolików i wśród ateistów. Gnidy – od pewnego poziomu intelektualnego wzwyż – występują wszędzie, rodzą się w każdym pokoleniu, w każdej grupie społecznej, rasowej i światopoglądowej. Stąd imponująca mnogość ich odmian. Nie kusząc się o przeprowadzenie ich pełnej systematyzacji na podstawie jednolitego kryterium podziału (to zadanie dla któregoś z naszych czołowych naukowców, np. dla profesora Bogdana Suchodolskiego), spróbuję zilustrować tę różnorodność paroma przykładami.
Przyjrzyjmy się, na początek, gnidom artystycznym, głównie literackim. Kogóż tam widzimy? Wydaje się, że przynajmniej trzy odmiany osobników.
Sędziwy twórca – humanista i esteta
Gnidy należące do tej odmiany, najbardziej znane i popularne w społeczeństwie, otrzymały od nowych panów Polski prawo do noszenia się ze swą staroświeckością, przedwojennością i europejskością. W zamian za to wymaga się od nich tylko tego, żeby akceptującym, wyrozumiałym uśmiechem uszlachetniały co pewien czas socjalistyczno-radzieckie chamstwo zalewające Polskę. Mają one pełne usta Bacha, Chopina, Leonarda oraz Tołstoja, czasem zasiadają w jakichś prezydiach, a także wygłaszają piękne przemówienia okolicznościowe.
Młody twórca – awangardysta
Gnidy tej odmiany są wyjątkowo wprost chytre. Wiedzą one, że za Bieruta twórca awangardowy był przez najlepszych z najlepszych traktowany ozięble. I wiedzą równie dobrze, że obecnie (za Gomułki i Gierka) awangardysta jest przez władzę ludową traktowany ciepło, bo dziś groźna jest dla niej nie forma, lecz treść, i niech już bełkocze, zgrzyta i maluje oślim ogonem na płótnie, byleby tylko nie zajmował się tym, co się naprawdę w Polsce dzieje. Liczą jednak na to, że szerszy ogół tej wolty władz wobec oślego ogona nie zauważył. I ustrojeni w piórka nonkonformistów bujają w oparach czystej formy. Zadanie, jakie od swych panów otrzymali, jest skromne: nie widzieć, co się dzieje w kraju. I nie widzą w miarę swoich sił i umiejętności.
Twórca średniego pokolenia – mały realista
Tym gnidom panowie Polski na kraj patrzeć pozwalają, ale pod pewnym jednak warunkiem: że powstaje z tego skrzętne, drobiazgowe, babskie ple-ple. Mały realista, który sobie w mózgu Polskę posiekał na drobniutkie kawałki, żeby je mogła przełknąć cenzura, otrzymuje od władzy prawo do pisania, publikowania, a nawet krytykowania jednostkowych błędów i niedociągnięć. W zamian za to dostarcza publiczności czytelniczej dowodów na to, że jak chce się opisywać codzienną rzeczywistość, to można, trzeba to tylko robić umiejętnie, tak żeby niepotrzebnie nie drażnić cenzury. Mały realista – to jest wół roboczy literatury gnidziej.
Powiedzieliśmy już wcześniej, że gnida, służąc czerwonym, jest w głębi duszy biała, antykomunistyczna, prozachodnia. Jest gnida zatem tworem jak gdyby rozpiętym pomiędzy dwoma biegunami: biegunem jej antykomunistycznych poglądów i biegunem jej wobec tegoż komunizmu pachołkowania. Powiedzieliśmy również, że po to, aby sprzeczność między tymi biegunami zmniejszyć, gnida nieustannie doskonali się wewnętrznie, co polega na częściowym zapieraniu się swoich antykomunistycznych poglądów. Powstaje pytanie, jak gnida prezentuje się na zewnątrz, w działaniu wobec otoczenia. I tu znowu uderza znaczna różnorodność gnid. Można wyróżnić – ze względu na spełnianą funkcję polityczną – przynajmniej cztery ich odmiany.
Gnidy partyjne
Czyżby nieporozumienie? Gnida czerwona? A jednak. Przodująca partia, aczkolwiek krytykowana bez przerwy za dogmatyzm i sztywność, jest bowiem w gruncie rzeczy niesłychanie elastyczna i toleruje w swoich szeregach obywateli nader nietypowych. Jeżeli więc wolno być członkiem przodującej partii, chodząc do kościoła i wyznając światopogląd fideistyczny, byle tylko uznawać jego niższość wobec marksizmu-leninizmu, to dlaczego miałoby być nie wolno należeć do przodującej partii, będąc gnidą? I trochę gnid do partii rzeczywiście należy. Gnida partyjna jest w kawiarni i w salonie literackim absolutnie nieodróżnialna od gnidy bezpartyjnej. Jeśli wykonuje zawód pisarza lub dziennikarza, pochłonięta jest bez przerwy kultywowaniem najbardziej światłych i humanistycznych tradycji socjalizmu oraz zwalczaniem najbardziej twardogłowych frakcji działających w łonie przodującej partii. Gnida partyjna bez przerwy wyszydza jakiegoś partyjnego zamordystę. Proszę sobie przypomnieć polemiki prasowe, prowadzone z takimi pismami, jak: „Walka Młodych”, „Prawo i Życie”, „Ekran”. Są to z reguły polemiki z bijącymi w oczy, skrajnymi, kuriozalnymi idiotyzmami, prowadzone w imię liberalizmu, humanizmu i zdrowego rozsądku. Publiczność czytelnicza solidaryzuje się z autorami tych polemik i wykazuje nawet skłonność do traktowania ich jako odważnych bojowników lepszej sprawy, niemal opozycjonistów. A harcownik opozycyjny, z kapitałem zbitym na polemikach z idiotyzmami, może bez obawy o swą reputację ogłaszać co parę lat artykuł uzasadniający konieczność kolejnej podwyżki cen i jej nieodzowność dla dalszego wzrostu stopy życiowej ludności. Gnida partyjna funkcjonuje na co dzień jakby na wariackich papierach. Wolno jej specjalizować się w krytyce i polemice, nie musi co dzień pisać o marksizmie-leninizmie i miłości do ZSRR. Raz na kilka lat występuje natomiast jak osoba zupełnie normalna: otrzymuje zadanie, spełnia usługi, czyni swą powinność. Niektóre gnidy partyjne już dawno dojrzały do tego, żeby zamienić się w gnidy bezpartyjne, i tkwią w przodującej organizacji jedynie siłą inercji oraz ze strachu przed miną aparatczyka, którą ten uczyni, widząc zwracaną mu na zawsze tak wartościową dla organizacji gnidzią legitymację partyjną.
Gnidy centrowe
Stanowią one zdecydowaną większość populacji gnid. Gnida centrowa (bezpartyjna, oczywiście) jest lojalnym obywatelem kraju, mimo takich czy innych zastrzeżeń co do prowadzonej aktualnie polityki nie popada nigdy w konflikt z władzą ludową, wspiera tę władzę pracami naukowymi, ukazującymi nieudolność rządów w Polsce przedwrześniowej oraz narastające wówczas w kraju tendencje faszystowskie, artykułami na temat wynaturzeń konsumpcyjnego stylu życia w krajach Zachodu, reportażami o zbrodniarzach hitlerowskich, którzy uniknęli kary, książkami na temat pozytywnych przeobrażeń, jakie, mimo popełnianych błędów, następują w naszym kraju. Gnida centrowa z rzadka otrzymuje zadanie bronienia przodującego ustroju. Nie bierze ona zasadniczo udziału w nagonkach politycznych, nie pisuje tekstów ofensywnych, robi tylko tyle, ile musi, a więc pracując w redakcji, nie podejmie z własnej inicjatywy ataku na robotników Radomia i Ursusa, ale jak redaktor naczelny poprosi ją, żeby napisała na ten temat anonimowy komentarz redakcyjny, to prośbę spełni, bardzo się przy tym starając, by tekst był możliwie kulturalny, a potem bardzo się chwaląc, że zamiast „bandyci”, jak ktoś proponował, użyła w stosunku do demonstrantów łagodniejszego określenia – „chuligani”. Gnida centrowa jest przekonana, że na mapie politycznej kraju znajduje się gdzieś pośrodku między opozycją a władzą i że postawa, którą przejawia, jest najbardziej naturalną, normalną i uzasadnioną, jaką w polskich warunkach może przyjąć inteligent.
Gnidy nonkonformistyczne
Gnida nonkonformistyczna występuje rzadko. Jest to gnida, która wywalczyła sobie status notorycznego i niepoprawnego bojownika, zwalczającego otaczające nas dookoła nonsensy. Gnida nonkonformistyczna nie wygłasza pochwalnych przemówień, nie pisze propagandowych rozpraw naukowych, nikt nie proponuje jej, żeby napisała uzasadniający coś artykuł wstępny. Ma ona opinię uczciwej, odważnej i nieprzekupnej. I takie są też jej teksty. Gnidzie nonkonformistycznej nie wolno przekroczyć jednego tylko progu: nie wolno jej włączyć się w jakąkolwiek działalność opozycyjną. Tylko za to, że ona nie podpisuje listów protestacyjnych i nie chodzi na nielegalne zebrania, pozwala jej się działać i funkcjonować jako osobie publicznej. Wymaga się od niej rzeczywiście niewiele. Ale też żeby stać się gnidą nonkonformistyczna, trzeba się porządnie napracować, byle kto nią nie zostanie. Tu trzeba mieć jakiś wielki atut, na przykład niekwestionowany talent, wyjątkowo mocną pozycję zawodową. Gnidy nonkonformistyczne, uczciwe, utalentowane, krytyczne wobec otaczającej rzeczywistości, a do konfliktów z władzą się nie posuwające, są dla niej cenne, pod warunkiem że nie wymkną się spod kontroli. Od czasu do czasu jakaś gnida nonkonformistyczna rzeczywiście wymyka się spod kontroli, podpisuje zbiorowy list czy protest i przechodzi do kategorii wrogów ludu.
Gnidy – ofiary represji
Wydawałoby się – sprzeczność sama w sobie: ofiara represji nie może być przecież gnidą, ofiara represji to przecież opozycjonista niezłomny, do największych poświęceń gotowy. A jednak gnidy – ofiary represji – istnieją. Dzięki czemu? Dzięki temu, że przodujący ustrój wypracował bardzo specyficzny sposób walki z wrogiem wewnętrznym. W reakcyjnych formacjach społecznych państwo rozprawiało się z tym wrogiem poprzez uderzenie w niego samego.
Było to poważne naruszenie zasad dialektyki, które zakazuje odrywania czegokolwiek i kogokolwiek od jego społeczno-ekonomicznej bazy. Dlatego też w Związku Radzieckim, a później w Polsce Ludowej oraz w pozostałych krajach socjalistycznych wprowadzono metodę rozprawiania się z wrogiem poprzez uderzanie nie tylko w niego samego, lecz również w jego dzieci, prababki, wujenki, stryjenki, sąsiadki, znajomych oraz tych, którzy by go znać nawet nie mogli, ale i tak, samoistnie, są wrogami, przynajmniej potencjalnymi. Dziewięćdziesiąt dziewięć i ileś tam dziewiątek po przecinku kilkudziesięciomilionowej publiczności Archipelagu Gułag to byli ludzie, którzy osobiście na Kraj Rad nigdy ręki nie podnieśli. W Polsce Ludowej to zjawisko wystąpiło oczywiście w skali nieporównanie mniejszej, ale z naddatkiem wystarczającej, by w więzieniach oraz na bruku znalazło się trochę osób przypadkowych, które nie tylko nie były wrogami ludu (czyli nie walczyły z Niemcami w AK), ale, wprost przeciwnie, zamierzały właśnie z tym ludem się dogadać i wesprzeć go radą oraz dobrym słowem, albo nawet już zaczęły go wspierać, tylko widocznie nie zdążono tego odnotować. Tak doszło do tego, że niektóre rzeczywiste oraz potencjalne gnidy stały się ofiarami represji. W roku 1956 gnidy wyszły z więzienia, zostały zrehabilitowane i teraz rozpoczęła się ich wielka gnidzia kariera. Runęły do współpracy ze swoimi panami jak burza. Natychmiast też zaczęły przodować w lizusostwie, lizusowskim intryganctwie i półdywersyjnym podszywaniu się pod opozycję. Ich krzątanina musiała się wydać podejrzana każdemu, kto odróżnia humanistyczne wygibasy od myślenia i działania mającego choćby iskierkę niezależności. Ale ich krzątanina nie wydała się nikomu podejrzana. Mieli przecież za sobą przeszłość męczeńską, byli przecież ofiarami represji. Zdali praktyczny egzamin z nieugiętości. Nikt już nie pamiętał tym męczennikom z przypadku, za co mianowicie byli prześladowani. Ludzka pamięć jest krótka. Siedział w więzieniu, więc bohater.
(Ta sama naiwna wiara, że więzienie jest to egzamin z charakteru, podbudowuje reputację również niektórych dygnitarzy partyjnych. Kadar, zanim w listopadzie 1956 roku wezwał armię radziecką, żeby zdławiła powstanie w Budapeszcie, siedział w więzieniu. Husak, główny filar udzielających braterskiej pomocy okupantów, siedział też w okresie stalinowskim w więzieniu. Pytanie tylko, za co oni siedzieli w więzieniu. Husak – jakoby za nacjonalizm słowacki. Tylko że podobno ten nacjonalizm słowacki polegał na tym, że Husak był za przyłączeniem Słowacji do ZSRR, co Stalin uznał za szkodliwą polityczną nadgorliwość).
Ta krótka ludzka pamięć pozwala gnidom-ofiarom represji panoszyć się w niewiarygodny wprost sposób.
Gnid, które siedziały przez przypadek w więzieniu, nie jest tak dużo w Polsce. Ale czy trzeba więzienia, by gnida mogła paradować w cierniowej koronie męczeństwa? Wystarczy jej forma prześladowania o wiele łagodniejsza, na przykład zwolnienie z pracy, degradacja, pominięcie w awansie, zdjęcie przez cenzurę „ostrego” artykułu, wstrzymanie druku powieści. Przodujący ustrój stwarza dla tego typu prześladowań nieograniczone wprost możliwości. W kraju, w którym o stanowisku, pensji i możliwości awansu decyduje postawa moralno-polityczna (czytaj: stopień służalczości wobec władz), nie istnieją przecież żadne stałe i racjonalne kryteria oceniania pracowników, a posadę można bardzo łatwo utracić bez uprzedniego popełnienia jakiegokolwiek błędu, bez uprzedniego zaryzykowania czymkolwiek, z najczystszego przypadku, na przykład dlatego, że stanowisko utracił (też zapewne zupełnie przypadkowo) ktoś na górze. Gnida wylana z pracy natychmiast wkłada na głowę cierniową koronę i staje się nietykalna.
Tak samo zdjęcie czegoś przez cenzurę. W kraju, w którym cenzuruje się przemówienia pierwszego sekretarza rządzącej partii, cenzuruje się wszystko i wszystkim. Kto pisuje artykuły lub powieści, musi się zetknąć z cenzurą, choćby starał się pisywać tylko o Leninie, humanizmie i pokoju. Prędzej czy później musi błąd popełnić i użyć jakiegoś nazwiska właśnie od wczoraj wyklętego albo – odwrotnie – pominąć coś, co od dziś ma obowiązywać. Nikt jeszcze w Polsce nie odgadł wszystkich intencji cenzury. Toteż fakt, że cenzura coś komuś zdjęła, o niczym absolutnie nie świadczy, a w szczególności nie świadczy o tym, że był to tekst „ostry”. Wcale nie jest wykluczone, że – wprost przeciwnie – był on nie za ostry, lecz na przykład zbyt antyamerykański, a tu akurat PRL zabiegała o nową porcję dolarów. Oczywiście gnida, licząc na to, że publiczność mechanizmów cenzury nie zna, obnosi swą konfiskatę jak bliznę po wojennych przewagach.
Poświęciliśmy gnidom – ofiarom represji nieco więcej miejsca niż innym odmianom gnid nie bez powodu. Uważamy bowiem męczenników z przypadku za najbardziej niebezpieczną odmianę gnid. Gdy kiedyś wybije godzina dla Polski, człowiekiem, który wyjdzie na trybunę ze słowami „jeszcze poczekajcie”, będzie właśnie owiany oszukańczą aureolą bohaterstwa zaświadczonego cierpieniem, nadęty majestatem moralnego autorytetu – on, męczennik z przypadku, supergnida nad supergnidy.
Mechanizm kształtowania się gnidy
Obywatel PRL – zakładamy to – gnidą się nie rodzi. W którymś okresie życia następuje w nim proces gnidotwórczy, ujawnia się w nim pierwiastek gnidologiczny. Sposoby stawania się gnidą są rozmaite. Nam udało się wykryć i wyróżnić cztery:
Złe pochodzenie społeczne
Przodujący ustrój jest tak doskonały i moralnie wzniosły, że bez przerwy przyprawia różnych ludzi o kompleksy. Za Bieruta takim bardzo typowym kompleksem był kompleks pochodzenia społecznego. Jak wiadomo, najwyżej notowanym pochodzeniem społecznym jest w Polsce Ludowej pochodzenie robotnicze. Na drugim miejscu plasuje się pochodzenie chłopskie, przy czym lepiej być dzieckiem chłopa ubogiego niż bogatego (za Bieruta kryterium to stosowane było bardziej konsekwentnie niż obecnie: popierane były dzieci biedniaków, dzieci średniaków już mniej, a pomiot kułaków, czyli właścicieli gospodarstw na przykład piętnastohektarowych, nie mógł nawet marzyć, aby się dostać na wyższe studia). Na trzecim miejscu plasuje się pochodzenie inteligenckie (przy czym za Bieruta rozróżniano tutaj dwie możliwości: „inteligencja pracująca” – grupa bardziej pozytywna i „inteligencja” – grupa zdecydowanie podejrzana). Na czwartym miejscu plasuje się pochodzenie „inicjatywa prywatna”, oczywiście fatalne. A co jest potem? Długa, długa przerwa, po której następuje coś najgorszego pod słońcem: pochodzenie od przedwojennych właścicieli ziemskich, arystokracji i fabrykantów.
Gdy – mowa o epoce za Bieruta – trudno było być dzieckiem rodziców, którzy mieli więcej niż dwie krowy, to czy można było wówczas znieść ciężar bycia dzieckiem bankiera, dziedzica, arystokraty, słowem wyzyskiwacza i wroga ludu, który w zmowie z obcym kapitałem pchał Polskę w przepaść klęski wrześniowej? Dla niektórych było to ponad siły. Wytworzywszy w sobie na tle niewłaściwego pochodzenia kompleks winy, postanowili tę winę czymś zmazać i doprosić się łaski władzy ludowej.
Kariera partyjna była dla nich zamknięta, otworem natomiast stała kariera gnidzia. I zostali gnidami. Hrabia do wynajęcia, pozytywny hrabia to ważny element socjologiczny współczesnej Polski. Jest on żywym dowodem humanistycznej wyrozumiałości awangardy proletariatu, która, zamiast pogruchotać kości, hołubi, a także patriotycznej jedności wszystkich Polaków, skupionych, mimo dzielących ich takich czy innych różnic, wokół przodującej partii i jej przywódców.
Chęć bycia kimś
To jest najpowszechniejszy i zarazem najbardziej banalny mechanizm gnidotwórczy. W kraju, w którym, żeby zostać już nie dyrektorem, lecz jakimś podrzędnym kierownikiem lub naczelnikiem, pożądana jest, a zazwyczaj wręcz wymagana, przynależność do PZPR, droga do kariery życiowej i sukcesu stoi otworem tylko przed tymi, którzy rządzą, i tymi, którzy im się podlizują. Jeśli się nie jest bardzo wybitnym i niezastąpionym w określonej dziedzinie inżynierem, matematykiem, fizykiem, chemikiem, astronomem, to po to, aby zrobić karierę, należy albo zapisać się do przodującej partii, albo zostać gnidą. Niektóre zawody są dla pozostałych obywateli po prostu zamknięte. Na przykład zawód dziennikarza. Dziennikarz jest w przodującym ustroju nie fachowcem od podawania oraz komentowania informacji, lecz „pracownikiem frontu ideologicznego”, czynownikiem do wykonywania czynowniczych instrukcji propagandowych. Dziennikarz w Polsce Ludowej ma obowiązek bronić i wychwalać aktualną ekipę PZPR do ostatniej godziny jej urzędowania, choćby ona (grudzień 1970) posyłała właśnie cekaemy przeciw robotnikom, następnie krytykować ją i gromić bez pardonu w sekundę po obaleniu jej przez nową ekipę PZPR. Do tych zadań nadają się tylko partyjni i gnidy (oczywiście dzięki bałaganowi, który panuje w naszym kraju, do zawodu dziennikarskiego trafia trochę bezpartyjnych niegnid, a nawet pewna liczba osób partyjnych, które nie pójdą na każdą robotę, ale nie ci ludzie robią w tym zawodzie karierę). W takich oto warunkach dane jest nam żyć. A do natury gnidy należy to, że ona musi mieć w życiu dobrze, że musi być jako tako urządzona i że za żadne skarby nie pójdzie pracować na poczcie, w przedszkolu czy w MPO.
Lojalność totalna
Znakomity polski kompozytor znalazł się pewnego dnia (lata siedemdziesiąte) w otoczeniu swoich kolegów muzyków u jednego z wiceministrów kultury i sztuki. W trakcie rozmowy dotyczącej problemów muzyki ktoś zwrócił wiceministrowi uwagę na to, że za granicą przebywa dwóch wybitnych polskich kompozytorów: Andrzej Panufnik i Roman Palester i że na polskich estradach od wielu już lat nie wykonuje się ich muzyki. Wiceminister odpowiedział: „Nie widzę żadnych przeszkód, jak chcecie ich grać, to grajcie”. A na to odezwał się ów znakomity polski kompozytor w te słowa: „Panie ministrze, a widział pan na kopercie płyty Panufnika ten antyradziecki akcent?” (chodziło o utwór poświęcony pamięci ofiar Katynia). Minister nie widział, stropił się i powiedział, że skoro sami muzycy mają w tej sprawie zastrzeżenia, to on się nią zajmować nie będzie. Odblokowanie Panufnika i Palestera zostało na pewien czas odwleczone. Powstaje teraz pytanie, co powodowało znakomitym kompozytorem, gdy składał donos na swego emigracyjnego kolegę. Hipoteza, którą proponujemy, brzmi następująco: lojalność. Znakomity kompozytor, laureat nagrody państwowej, darzony szacunkiem przez ministrów i wicepremierów, wyjeżdżający bez przerwy za granicę, nie umie się wprost zachować nielojalnie. Jeśli jeden minister zezwala na wyjazd za granicę, drugi prawi komplementy, a trzeci daje nagrodę, jeśli przodująca partia akceptuje jego cokolwiek przecież podejrzaną estetykę, to czy on miałby prawo zachować się jak Judasz? Nie, przed wiceministrem, który darzy zaufaniem, nie należy, wprost nie wypada niczego ukrywać. Wiceminister był już gotów zgodzić się na Panufnika, bo o tej antyradzieckiej kopercie oczywiście nie wiedział. Czy wybitny kompozytor nie miał obowiązku uświadomić wiceministrowi, jak naprawdę rzeczy się mają? Miał obowiązek, moralny, oczywiście. Wybitny kompozytor należy do gatunku lojalistów totalnych. Lojalista totalny chce być w porządku wobec wszystkich. A ponieważ to, co każdego obywatela PRL otacza ze wszystkich stron najbardziej, najgęściej i najszczelniej, to jest władza, więc lojalista totalny, chcąc być w porządku wobec wszystkich, jest lojalny przede wszystkim wobec niej. Lojalistów totalnych nie jest zapewne zbyt wielu w Polsce.
Prawda leży pośrodku
Istnieje, ach! znany nam aż za dobrze, typ charakteru i intelektu ukształtowany według tej formuły: „prawda leży pośrodku”. To kompromisowcy, ludzie, którzy nigdy nie opowiedzą się wyraźnie po żadnej stronie, bo taki już mają słaby charakter i intelekt. Na każdą sytuację chowają wprost nieograniczony zestaw argumentów „za i przeciw”. Uważają, że władza w Polsce jest zła, ale są też pewne pozytywy, że w Szwecji rządy są lepsze, ale…, że zależność od Rosji to bardzo zła rzecz, z drugiej jednak strony… Gnidy typu „prawda leży pośrodku” pozbawione są w znacznym stopniu istotnej cechy gnidziej: one nie muszą pracować nad sobą, żeby zamącić sobie w głowie, one te zamącone, skażone kompromisowością i połowicznością głowy otrzymały gotowe w chwili narodzin. Gdy zmieni się ustrój, to „gnidy z urodzenia” w nowym, niekomunistycznym systemie zachowają się tak jak obecnie, a więc z rezerwą i chwiejnie (w przeciwieństwie do pozostałych gnid, które oczywiście natychmiast stroją się w piórka niezłomnych antykomunistów). Gnidy z urodzenia, mniej zakłamane od pozostałych, pełnią jednak w PRL identyczną jak tamte gnidzią funkcję, są w dodatku dość liczne, szczególnie w środowiskach uniwersyteckich.
Życie społeczne gnidy
Gnida jest obywatelem czynnym zawodowo, nie tylko czynnym – jest niezwykle aktywnym, zaangażowanym, wręcz walczącym obywatelem. Z czym gnida walczy? Pewnie z dyktatorem Somozą, rewizjonistą Straussem, jastrzębiem Brzezińskim? Ach, nie przyznawajmy się do tego, że nie wiemy o gnidach nic. One walczą z przejawami zła, występującymi nie tam gdzieś za granicą, lecz tutaj, u nas, w Polsce. Gnida, najogólniej mówiąc, nie może pogodzić się z tym, że wokół więzień i aresztów nie wszędzie jeszcze rosną róże. I gnida walczy o klomby oraz rabaty. Poświęca tej sprawie życie zawodowe, interweniuje, pisuje artykuły oraz listy do redakcji. Proszę wziąć do ręki rocznik jakiegokolwiek dziennika z roku 1956, 1968, 1970 czy 1976. Zobaczymy tam liczne gnidy w działaniu. Jedna poświęca cykl reportaży niewłaściwie odrestaurowanej kamieniczce w Gdańsku, druga grzmi z powodu zaniedbania grobu jakiegoś poety, trzecia uważa, że w Radomiu można by postawić karuzelę, czwarta zapowiada, że nie spocznie, aż w Ursusie pomalują wreszcie parkan w ogródku jordanowskim, piąta jest zdania, że kartki na cukier można by umaić jakimś ozdobnym szlaczkiem.
I tak za sprawą gnid odbywa się nieustanne doskonalenie naszej rzeczywistości.
Życie towarzyskie gnidy
Jak gnida żyje, ile zarabia, gdzie mieszka, jak zachowuje się w różnych sytuacjach, jakich ma znajomych i przyjaciół? Trudno odpowiedzieć na to pytanie, bo gnida – jak już zostało powiedziane – gnidzie nierówna. Trzeba zadowolić się odpowiedzią nieco ogólnikową. A zatem – żeby zacząć od spraw podstawowych – gnidzie powodzi się w Polsce Ludowej nie najgorzej. Gnida jest osobą w życiu urządzoną. Ma posadę naukową, intelektualną lub artystyczną, niezłą pensję, mieszkanie powyżej M-3, być może samochód, być może domek letni na Mazurach, w górach lub w pobliżu miasta. Gnida na ogół założyła rodzinę, raczej posiada dzieci (to bardzo ważny element w życiu gnidy – ale o tym później), czasem lub często wyjeżdża za granicę, ma dość szerokie kontakty towarzyskie, chodzi na przyjęcia i sama urządza je u siebie (to bardzo znamienny szczegół: nie istnieje ani jedna gnida pędząca samotniczy tryb życia). Gnida zadaje się zazwyczaj z gnidami. Są oczywiście odstępstwa od tej zasady. Dotyczą one zarówno kontaktów z partyjniakami, jak również kontaktów z opozycjonistami. Jeżeli idzie o partyjniaków, to gnida zadaje się na ogół tylko z jednym przedstawicielem tej odmiany, ale dobranym nieprzypadkowo. Któż to taki? To najbliższy zwierzchnik gnidy, jej naczelny, prezes, profesor. Kontakt, który utrzymuje gnida z partyjniakiem – swoim zwierzchnikiem (bardzo serdeczny, nacechowany intymnym nieco szacunkiem, choć niezbyt częsty) jest zazwyczaj przez nią ukrywany przed resztą znajomych. Gnida obawia się zarówno tego, że zwierzchnikowi – partyjniakowi mógłby się ktoś z tego towarzystwa nie spodobać, jak i tego, że to towarzystwo pomyśli sobie o niej źle. Źle, to znaczy – jak? Że ona sama jest czerwona. Gnidzie niesłychanie zależy, by otoczenie nie utożsamiało jej z partyjną hołotą. Niektóre gnidy do tego stopnia gotowe są zdystansować się od partyjniaków, że utrzymują kontakty z opozycjonistami. Może z „opozycjonistami” to powiedziane za mocno, taka gnida miewa w kręgu swoich znajomych na ogół jednego opozycjonistę. Cierpi z tego powodu nieraz katusze strachu (gdy opozycjonistę z numerem telefonu gnidy w kalendarzyku pakują do aresztu), ale za to jaka się wówczas czuje dzielna, mężna, antypaństwowa! Większość gnid jednak unika opozycjonistów, a gdy znajomy nieopozycjonista staje się dysydentem, natychmiast rozluźnia z nim kontakty. Gnida plotkuje w kawiarni i judzi na system, kibicuje wrogom ludu i wichrzycielom, czytuje wydawnictwa opozycyjne (ach, jaka się z tego powodu czuje dysydencka), sama jednak nigdy nie podpisuje żadnych listów protestacyjnych, nigdy nie pisuje tekstów antypaństwowych i nigdy nie miesza się do afer, za które można wylecieć z pracy. Gdy w miejscu, gdzie ona działa, na przykład w redakcji, w związku twórczym wybucha konflikt natury politycznej, gnida stara się doprowadzić do zgody, łagodzić różnice stanowisk. Gdy wybucha nagonka na Sołżenicyna, Kołakowskiego, Sacharowa, gnida ośmiela się zwrócić uwagę, że polemizować z nimi można, nawet trzeba, ale należy to robić w sposób umiejętny, kulturalny; napaści zbyt ostre i gołosłowne przynoszą skutek odwrotny. Gdy partyjniacy przypuszczają atak polityczny na jakiegoś znakomitego artystę, gnida, nie przyłączając się do ofensywy, wypowiada sceptyczną lub wręcz negatywną opinię na temat czysto artystycznych walorów jego dzieła.
Życie wewnętrzne gnidy
Wkroczyliśmy w najważniejszy fragment tej księgi. Nastąpi teraz bowiem coś o wiele ważniejszego od rozważań na temat genezy i zachowań gnidy: próba opisu gnidziej struktury intelektualnej. Czyż moglibyśmy pominąć ten rozdział? Byłoby to w stosunku do gnid pominięcie jaskrawo krzywdzące. Bowiem ów system myślowy, owa struktura intelektualna – to jest właśnie ten dorobek, którego gnidy w drodze cichej pracy myślowej nad sobą dochrapały się w trakcie trzydziestu kilku lat istnienia PRL, który wypracowały zbiorowym wysiłkiem gnidzich szarych komórek i który jest ich bronią i tarczą. Przyjrzyjmy się więc mu dokładnie.
Argumenty przeciw podpisaniu listu protestacyjnego
Do gnidy przyszedł dawno nie widziany gość, znajomy ze sfer opozycyjnych. Herbatka, gadu-gadu… Oburzają się wspólnie na jakąś nową łapankę, masakrę lub przepojoną uczuciem do ZSRR poprawkę do konstytucji. Drzwi i okna szczelnie zamknięte, można psioczyć do woli. Nagle gość sięga do kieszeni marynarki i wyjmuje stamtąd kartkę maszynopisu. Podaje gnidzie, ta zaś szybko przebiega wzrokiem gęsto zapisane linijki podpisywanego właśnie kolejnego listu protestacyjnego. Gnida kończy lekturę i zaczyna zadawać rzeczowe pytania na temat dotychczasowego zasięgu akcji. Gość odpowiada, gnida słucha. Ale słucha tylko pozornie. W istocie zajęta jest czym innym: obmyślaniem sposobu uzasadnienia, iż ona podpisać nie może. W tym miejscu czytelnik zawoła pewnie zdegustowany: jak to „obmyślaniem”, to po to gnidy od trzydziestu kilku lat wysilają swe szare, gnidzie komórki w cichej pracy koncepcyjnej, by teraz ich przedstawiciel, znienacka przyciśnięty do muru, musiał na poczekaniu, na chybcika wymyślać argumenty przeciw podpisywaniu!? Czytelniku, cierpliwości i więcej do gnid zaufania. Ależ oczywiście, że one mają argumenty obmyślone, wypróbowane i przećwiczone na wszystkie sposoby. Jednak to przecież co innego teoretycznie wiedzieć, jak się zachować, gdy ktoś podaje kartkę do podpisu, a co innego znaleźć się wobec kartki i opozycjonisty oko w oko. Gnida musi – w zależności od sytuacji i osoby rozmówcy – zdecydować o rodzaju zastosowanej argumentacji. A oto repertuar, jaki ma do dyspozycji:
Odpowiedzialność wobec rodziny. Gnida nie może podpisać listu protestacyjnego, ponieważ jest człowiekiem odpowiedzialnym. Nie chodzi jej oczywiście o nią samą, ona nie może dopuścić do tego, aby niemal pewne konsekwencje podpisu dotknęły jej bliskich. Mniejsza już o żonę, męża, ciocię i babcię. Chodzi przede wszystkim o dzieci. Można odnieść wrażenie, że nikt na świecie nie kochał i nie kocha swych dzieci tak jak peerelowska gnida. Myśl, że dziecko będzie jadło zamiast parówek salceson, a zamiast bananów jabłka, że wyrzucą je ze żłobka, nie przyjmą do przedszkola, nie dadzą odznaki wzorowego ucznia w szkole, jest dla niej nie do zniesienia. Listy protestacyjne to dobre dla kawalerów, niezamężnych kobiet, a także ludzi z gruntu nieodpowiedzialnych. Ona ma ręce spętane. Kiedyś, jak jej dziecko zda maturę, zrobi magisterium i doktorat, to może, może… oczywiście pod warunkiem, że nie pojawią się wnuki. Dla dobra wnuków gnida będzie musiała, być może, jeszcze się pohamować. Ale w niebie to już zaprotestuje na pewno, z całą mocą.
Umiłowanie zawodu. Gnida nie może przyłączyć się do protestu, ponieważ ogromną rolę odgrywa w jej życiu wykonywana przez nią praca zawodowa. Bez swej redakcji, bez swego teatru, zespołu filmowego, związku twórczego, bez możliwości wydawania książek nie wyobraża sobie życia. Podpisanie protestu oznacza wyrzucenie z pracy, zakaz publikowania, unicestwienie zawodowe. Gnida na to nie może sobie pozwolić. Uczyniłaby to oczywiście natychmiast, gdyby miała tak silną pozycję, jak na przykład N., który jest nietykalny. Jeśli N. podpisze, nic mu nie zrobią. W ogóle powinni podpisywać tacy jak N., właśnie nietykalni. Tu gnida ogarnia myślą milionowe szeregi emerytów. Jakaż to mogłaby być armia opozycjonistów. Co mogę urobić emerytowi? Przecież mu emerytury nie odbiorą. Dlaczego to do emerytów nikt nie dotrze z listem do podpisania? A chronicy – rozmarza się wprost gnida – nieuleczalni, ci z onkologii… Czy taki, co mu PRL już nic zrobić nie może, nie podpisze? Po szpitalach trzeba podpisywaczy szukać, a nie wśród ludzi szczególnie narażonych na represje. Po szpitalach i po domach starców.
Nieodpowiedni moment. Gnida marzy wprost o wzięciu udziału w jakiejś akcji protestacyjnej, ale teraz akurat jest zupełnie nieodpowiedni moment. Że też nikt nie przyszedł do niej z listem do podpisania we wrześniu. Protestować, i to ostro, należało we wrześniu, ale przecież nie teraz. Ta akcja jest po prostu spóźniona. Spóźniona, a w pewnym sensie przedwczesna. To jest zbyt poważna sprawa, by rozegrać ją w sposób nieumiejętny. Zastanówcie się nad tym, co robicie. Ja ostrzegam.
Zbyt łagodna forma opozycji. Gnida przyłączyć się może do opozycji, ale poważnej. Walka z rządem, konspiracja, wygrywanie karty chińskiej – w każdej chwili. Tymczasem zamiast uprawiania poważnej działalności wywrotowej opozycja podpisuje jakieś listy. To jest po prostu cackanie się z komunistami. Tchórzów i lawirantów gnida popierać nie będzie.
Moralna łatwizna. Podpisanie listu protestacyjnego zapewniłoby gnidzie moralny komfort. Ale byłby to moralny komfort uzyskany zbyt tanim kosztem. Gnida nie pójdzie na taką łatwiznę. Ponad wygodne poczucie bycia w porządku, ponad kojącą świadomość zdjęcia z siebie odpowiedzialności za wszelkie zło przedkłada znojny trud permanentnego wyboru w wirze realnego życia.
Prowokacja
Tylko tyle, tylko te pięć argumentów na obronę przed natrętem, który podsuwa do podpisania list? Ach, więcej zaufania do gnid, więcej wiary w ich mądrość, więcej szacunku dla ich dorobku. Te pięć argumentów to jest tylko pierwsza, najdalej wysunięta linia obrony, to są sposoby, których gnida, przyparta do muru, chwyci się najprawdopodobniej w swoim pierwszym odruchu. Ale przecież prócz tego, co gnida powie w swoim pierwszym odruchu, są jeszcze całe pokłady myślowego dorobku, przygotowanego na sytuacje bardziej skomplikowane, nadającego się do wykorzystania po nieco głębszym przeanalizowaniu sytuacji… A oprócz tych argumentów rezerwowych istnieje jeszcze przecież – do czerpania pełną garścią – całe wnętrze gnidy, cały jej świat intelektualny, cała struktura myślowa. Czyż w pewnym sensie wszystko to, co gnida ma w środku, nie zostało zgromadzone w rezultacie cichej pracy koncepcyjnej po to, by się wykręcić od podpisania protestu? Spróbujmy zatem o tym wnętrzu powiedzieć teraz coś nowego.
Otóż gnida posiada nieodpartą, przemożną i wszechogarniającą skłonność, aby we wszystkim, co się dzieje naokoło, upatrywać prowokację. Prowokację – oczywiście – partii lub SB. Mysz machnęła ogonem przeciw kotkowi. Naiwny myśli: akcja antykotkowa. Gnida wie lepiej: nie antykotkowa, lecz wprost przeciwnie, kotkowa. Kotek maczał w niej ręce, inspirował, podpuścił myszkę, żeby mieć w rękach dowód. Dowód na co? Że ona go nie lubi. Studenci wyszli na ulicę – prowokacja. Robotnicy Radomia i Ursusa zaprotestowali przeciw decyzji o podwyżce cen – prowokacja. Powstał KOR – prowokacja. Powstał Ruch Obrony Praw Człowieka i Obywatela – oczywiście prowokacja. Skąd gnida wie, że to były wszystko prowokacje? No przecież gdyby nie maczało w tym rąk SB, to by nikt na ulice nie wyszedł, przeciw niczemu nie protestował i niczego założyć nie zdołał. Sam sukces akcji przesądza o jej prowokacyjnym charakterze. SB nie pozwoli, żeby działo się coś nie po jej myśli. Gdyby pewnego ranka gnida po obudzeniu się zastała Polskę wymiecioną z organizacji partyjnych, oddziałów radzieckich, milicji, SB, TPPR, ORMO i rządzoną przez rząd londyński, to na pewno tak długo upierałaby się, że jest to nowa prowokacja władz PRL, aż by nie zdołano jej przekonać, iż niczego nie będzie musiała podpisywać.
W jakim celu – według gnidy – władze PRL podpalają komitety wojewódzkie, wypędzają studentów i robotników na ulice oraz podjudzają naiwnych intelektualistów do organizowania akcji protestacyjnych? Oczywiście w tym celu, żeby wyłowić nie wyłowionych dotychczas przeciwników reżimu i żeby mieć pretekst do kolejnego przykręcenia śruby.
Gnida perfidię władz PRL przejrzała, wymanewrować się nie da i w żadne podejrzane akcje się nie wmiesza.
(Pogląd, że wszystko, co się dzieje wbrew władzom PRL, to jest prowokacja, zdołały gnidy narzucić znacznej części społeczeństwa, a nawet niektórym opozycjonistom. Patrzą oni niezmiernie podejrzliwie na środowiska opozycyjne o nieco innym zabarwieniu politycznym, święcie przekonani, że jeśli jacyś ludzie prowadzą działalność opozycyjną po swojemu i nie siedzą jeszcze w więzieniu, to znak, że macza w tym rękę SB).
Liberałowie i twardogłowi
Gnida jest wielkim ekspertem w pewnej dziedzinie wiedzy, do której zdawałoby się, nie powinna mieć dostępu. Zna się ona mianowicie doskonale na walkach frakcyjnych w łonie PZPR. W wiedzy na ten temat gnida przerasta nie tylko szeregowych członków przodującej partii, lecz również wielu członków KC, a być może nawet niektórych sekretarzy, nie mówiąc już o członkach sekretariatu. Tak jak gnida zna partyjne układy, nie zna ich niemal nikt, no może jedynie CIA. U podstaw tej wiedzy leży przekonanie, że członkowie Biura Politycznego oraz ich zastępcy, sekretarze i członkowie sekretariatu, kierownicy wydziałów KC oraz pierwsi sekretarze komitetów wojewódzkich dzielą się na dwie kategorie działaczy: liberałów oraz twardogłowych, czyli zamordystów. Liberałowie starają się, jak mogą (niestety mogą niewiele), aby polityka gospodarcza była bardziej racjonalna, by w kulturze panowała większa swoboda i aby milicja oraz władze bezpieczeństwa, rozprawiając się z opozycją, stosowały możliwie łagodne metody. Twardogłowi, czyli zamordyści dążą do tego (i niestety im się to udaje), aby w gospodarce zacisnąć pasa, w kulturze przykręcić śrubę, a w rozgrywce z opozycją zastosować najostrzejsze środki. Do tego frontu wewnątrzpartyjnego dochodzi jeszcze – w przekonaniu gnid – drugi konflikt dzielący cały aparat władzy: konflikt między partią jako całością a bezpieką. Bezpieka jest – według gnid – siłą niezależną, prowadzącą własną politykę. Pewne powiązanie z bezpieką posiadają niektórzy twardogłowi wewnątrz partii; jednak partia jako całość ze swym pierwszym sekretarzem włącznie ma na poczynania bezpieki wpływ ograniczony. Milicja w Radomiu torturuje robotników – Gierek o tym nic nie wie. Bezpieka zaszczuwa członków KOR, wybitnych uczonych i artystów – minister kultury i członek biura politycznego Tejchma o tym nic nie wie. Liberałowie partyjni w ogóle bardzo mało wiedzą i jeszcze mniej mogą. A dlaczego tak mało mogą? I tu dochodzimy do największego być może osiągnięcia gnidzich szarych komórek: bo opozycja ich pozycję osłabia.
Co się taki liberał Tejchma wzmocni, co zbierze się w sobie, by śrubę w kulturze trochę odkręcić, to zaraz jakiś list pisarzy w sprawie losu Polaków w ZSRR lub w sprawie poprawek do konstytucji wszystko mu popsuje. Zamordyści mówią bowiem natychmiast: chcieliście, towarzyszu, śrubę odkręcić, zapewnialiście, że już będą grzeczni, no a co powiecie na ten list? I minister Tejchma odpowiedzi nie znajdzie, list protestacyjny wytrącił mu z ręki argumenty. Program działania, który wynika z gnidziej diagnozy, jest prosty: obywatel świadomy powinien postępować tak, aby skrzydło liberalne w partii umacniać. Co osłabia owo skrzydło? Listy, protesty, strajki, demonstracje i niecenzurowane książki. Chcesz liberalizacji – powstrzymaj się od nierozważnych działań, nie protestuj, nie stawiaj żądań, nie wychodź na ulicę i nie składaj w wydawnictwie prowokacyjnej książki, tylko ją sam w domu porządnie ocenzuruj. Odbywa się Zjazd Literatów Polskich. Ponad Zjazdem, gdzieś w górze, toczy się oczywiście zacięta walka między liberalnym ministrem Tejchma a zamordystycznym sekretarzem Łukaszewiczem. Zjazd wybiera Zarząd złożony z pisarzy sterowanych przez partię, opozycja nie dochodzi do głosu. „Zwycięstwo Tejchmy” – mówią z ulgą w głosie gnidy. W tygodniku literackim ukazuje się, zapewne przez przypadek, rysunek wymierzony przeciw antysemitom, a więc antypaństwowy. Gnidy redakcyjne ogłaszają żałobę: „stała się rzecz straszna, daliśmy argumenty do rąk twardogłowym, teraz dobiorą się do pisma, trzeba odtąd pilnować, żeby ci idioci (naczelny) znowu czegoś nie puścili”. Chcesz liberalizacji, nie chcesz, aby do głosu doszli twardogłowi, sam stań na straży porządku, przeciwdziałaj nieodpowiedzialnym poczynaniom, cenzuruj swoje i cudze teksty (bo co się stanie, jak cenzura puści przez przypadek, a potem twardogłowi to zauważą). Chcesz liberalizacji – walcz z wolnością. Dlaczego? Bo inaczej przyjdą zamordyści i wezmą za mordę.
Przyjdzie gorszy
Zajrzyjmy do duszy gnidy średnio lub wysoko usytuowanej w hierarchii społecznej, ot, na przykład kierownika działu w tygodniku społeczno-kulturalnym, dyrektora instytutu naukowego. Czy on nie ma już po dziurki w nosie tego pisywania wiernopoddańczych artykułów wstępnych, tego musztrowania przez niedouczonych aparatczyków z KC? Ma po dziurki od nosa i nawet więcej: on już dziesięć razy dojrzał do tego, żeby stanowisko rzucić i robić co bądź. Ale jeżeli jest gnidą naprawdę, to on nie uczyni tego nigdy. Dlaczego? Bo przecież jak odejdzie, to na jego miejsce przyjdzie gorszy. A do tego dopuścić nie wolno. Przyjdzie i robotników z Radomia wyzwie nie jak dotychczas od chuliganów, tylko od łobuzów, przyjdzie i uczonych idealistycznych zaatakuje nie za idealizm, lecz za subiektywizm, przyjdzie i książkę niecenzuralną złożoną w wydawnictwie odrzuci po chamsku, z wyzwiskami, zamiast odesłać ją po pół roku trwających serdecznych rozmowach. Wszyscy powinni – zdaniem gnid – na swych stanowiskach trwać, znosić ciężary odpowiedzialności, nawet upokorzenia w imię racji wyższych. Jakich? Dobra kultury polskiej, oczywiście. Dobro kultury polskiej jest wartością nadrzędną. Trzeba umieć dla niej poświęcić interesy osobiste. Gnidy poświęcają się więc. Służą, kadzą, cenzurują, utrącają, nawet donoszą – dla dobra polskiej kultury. Co pewien czas zaś kraczą i lamentują. „Jak jego zdejmą [redaktora naczelnego miesięcznika literackiego], to zacznie się rzeź”. Nie ma takiego zawodowego policjanta, nie ma takiego wirtuoza służalczości, którego gnidy nie ogłoszą wielką i ostatnią ostoją polskiej kultury, jeżeli tylko od niej zależą jakieś etaty i losy jakiejś gnidziej instytucji.
(Argumentację typu „przyjdzie gorszy” przejęli od gnid ci partyjniacy i kandydaci na partyjniaków, którzy twierdzą, że trzeba należeć do partii, bo jak uczciwi i porządni ludzie nie zapisują się do partii, to uzyskują w niej wpływ łobuzy i skurwysyny).
Świat w oczach gnidy
Jak wygląda współczesny świat w oczach gnidy? Jest to oczywiście świat podzielony na dwa bloki: amerykański i radziecki. Polska jest zależna od Związku Radzieckiego, który jest oczywiście państwem totalitarnym. Co prawda nie ma dziś na świecie – poza dwoma, trzema mocarstwami – państw zupełnie niezależnych. Walka o pełną niepodległość Polski jest nierealna. Zachód jest oczywiście lepszy od ZSRR, ale też ma na sumieniu różne sprawki. Wolna Europa podaje czasem ciekawe wiadomości, ale na ogół przesadza. Lepsze jest BBC. Nacjonalizm, zacietrzewienie narodowe jest rzeczą złą, najlepsza jest postawa przejawiana przez łagodnie lewicujące intelektualne ośrodki na Zachodzie: humanizm, postęp, wartości ogólnoludzkie. Liberalizacja – to jest coś dobrego. Walka o wolność Polski trąci myszką i obskurantyzmem.
(Postawę wobec nacjonalizmu przejęły gnidy od niektórych lewicujących odłamów opozycji, którym słuszne i uzasadnione potępienie dla nacjonalizmu pojętego jako antysemityzm rozciągnęło się w dziwny sposób na wszelki nacjonalizm; czy w Gruzji, na Litwie, na Łotwie, w Estonii, w Armenii nacjonalizm ma charakter obskurancki? Czy również Litwin, Łotysz, Estończyk, Gruzin i Ormianin zamiast być nacjonalistą, powinien stać się zwolennikiem liberalizacji i entuzjastą Berlinguera?)
Autorytety gnidy
Gnidy uważają się za jednostki moralnie czyste, nonkonformistyczne, nie splamione żadną brudną, a nie daj Boże, mokrą robotą. Są humanistami i moralistami. Przeciw brutalnej rzeczywistości PRL-owsko-partyjnej wystawiają otoczkę utkaną z zasad moralnych i wyższej kultury. Cóż odgrywa zasadniczą rolę w gnidziej moralności i kulturze? Oczywiście wzory, konkretni ludzie. Gnida, żeby czuć się dobrze i żeby być sobą, potrzebuje busoli w postaci jakiegoś koryfeusza, jakiejś jednostki sławnej i odznaczającej się moralną czystością tudzież wyższą kulturą. Jest to zazwyczaj profesor hołubiony i lansowany przez PRL, ale w jakimś tam okresie z lekka represjonowany, prześladowany, a w każdym razie od stanowisk odsunięty, potem zaś w glorii do łask przywrócony. Profesor ów, w opinię niezłomnego uzbrojony, wygłasza potem niezliczoną liczbę pięknych przemówień, siedzi w niezliczonych prezydiach, mówi się o nim jako o wielkim uczonym, a w gazetach cytuje go co drugi dziennikarz. Taką to właśnie wielką gnidę lub osobę gnidopodobną obiera sobie gnida za busolę. Ponad zgiełk opozycyjnych krzykaczy wznosi się jej wielka statua, by dodać ducha, wesprzeć i rozgrzeszyć.
Gnida chce być kochana
Duchowo oraz towarzysko spokrewniona z liberalną opozycją, cieleśnie stowarzyszona z partyjnymi panami PRL, stara się gnida dogodzić wszystkim i chce przez wszystkich być kochana. W środowisku opozycjonistów pragnie uchodzić za wprawdzie niezaangażowaną w opozycyjne działania, lecz moralnie czystą, niezłomną, nonkonformistyczną. W instytucjach PRL-owskich chce uchodzić za wprawdzie apolityczną, lecz obowiązkową, kochającą swoją pracę, lojalną. Od opozycjonistów oczekuje akceptacji. Od PRL premii, awansów, nagród i orderów. I zazwyczaj – trzeba przyznać – jej się to udaje. Opozycja jest nadzwyczaj wyrozumiała, władza ludowa wyjątkowo wprost hojna. Gdy któraś ze stron gnidę akceptować przestanie, gnida podnosi niesamowity wprost gwałt. Niektóre gnidy zdradzone zostały, przejściowo, przez swoich PRL-owskich panów. To męczennicy z przypadku, o których mówiliśmy w oddzielnym punkcie tej księgi. Popadnięci w niełaskę bez żadnego uprzedniego działania opozycyjnego powracają szybko na łono PRL w oszukańczych piórkach niezłomnych ofiar represji. Gnidy, którym dobrała się do skóry opozycja, policzyć można na palcach jednej ręki. Gnida skompromitowana, przyłapana na służalczości, wpada zazwyczaj w wielką panikę. Mobilizuje znajomych, którzy mają wpływy u opozycjonistów, biega po mieście i gęsto się tłumaczy. Wkrótce też pojawiają się jej adwokaci, wykazujący, że skrzywdzono prawego człowieka, że ona ma bardzo specyficzną sytuację, że jego nie można zestawiać na jednej płaszczyźnie z ewidentnymi konformistami, że on to bardzo przeżył itd. Gnida przyłapana na gorącym uczynku chwyta się najbardziej fantastycznych sposobów obrony. Polegają one, najogólniej biorąc, na dorabianiu antypaństwowych ukrytych intencji do prorządowych jawnych działań bądź tekstów. Na przykład dziennikarz specjalizujący się w sławieniu światowej rewolucji, wzięty w dwa ognie i przyparty do muru, potrafi powiedzieć, że on pod maską krytyki prezydentów i królów uprawia krytykę przywódców państw totalitarnych, jak ZSRR, PRL. Metodę tę powinny gnidy upowszechnić. Mogłyby dzięki temu udowodnić, że sławny „List do prezydenta” (Bieruta), napisany przed laty przez wybitnego polskiego pisarza, to był w istocie list do Andersa, że apel w sprawie bomby neutronowej, wystosowany przez wybitnego polskiego artystę, to był w istocie apel w sprawie radzieckich zbrojeń rakietowych, że protest w sprawie amerykańskiej interwencji w Wietnamie, uchwalony przez delegatów na Zjazd Związku Literatów Polskich, to był w istocie protest przeciw radzieckiej interwencji na Węgrzech itd., itd. Gnidy potrafią się bronić, nie ma co.
Kto ma prawo pisać o gnidach
Opowiedzieliśmy o genealogii gnid, ich rodzajach, zachowaniach i poglądach. Natrafiliśmy na sporą różnorodność opisywanego materiału. W przyszłej monografii poświęconej gnidom, a przygotowanej przez zespół ekspertów pod redakcją prof. Bogdana Suchodolskiego albo profesora Andrzeja Grzegorczyka, ta różnorodność objawi się zapewne jeszcze silniej. Ale wypada teraz podzielić się z czytelnikami jeszcze jedną impresją: mimo tej różnorodności, polegającej na tym, że gnidowatość jest cechą, która występuje w różnorodnych dawkach, i że istnieje sporo najróżniejszego rodzaju tworów pośrednich, gnidopodobnych (na styku populacji gnid zarówno z opozycjonistami, jak i z panami PRL)… mimo tej różnorodności zatem chodzi po Polsce wyjątkowo dużo gnid klasycznych, typowych, wzorcowych, ogromnych w swej gnidowatości, gnid, które działają według gnidzich reguł jak szwajcarskie zegarki, gnid, których każdy krok, każde słowo można z dużą dozą prawdopodobieństwa z góry przewidzieć. Gnidy olbrzymie i białe jak słonie. I jak tu nie pisać o nich, nie sławić ich wdzięku.
Pozostaje nam jeszcze tylko, na zakończenie tej księgi, postawić jedno formalne, ale nie tylko formalne pytanie: kto powinien pisać o gnidach, kto ma do tego prawo? Odpowiedź wydaje się prosta: o gnidach powinna pisać niegnida. Ale ta wypowiedź jest prosta tylko pozornie: któż z czystym sumieniem może o sobie powiedzieć, że jest niegnida? Któż? Jest to tragedia polskiej inteligencji, polskiej kultury i Polski po prostu, a poza tym powód, dla którego ten tekst został napisany: wszyscy lub prawie wszyscy jesteśmy, chociażby częściowo, lub byliśmy do pewnego stopnia, gnidami.