Sprawa jest ważna nie tylko dla rodziców z Wrocławia, czy Krakowa, ale także z Bobowej, Wilczysk, Sędziszowej, Jankowej… Właśnie dlatego warto przeczytać tekst Michała Karnowskiego.
Wśród znajomych mających dzieci od kilku lat trwa dość specyficzna licytacja. W skrócie rzecz biorąc sprowadza się ona do tego, kto zdoła, a kto nie, uciec przed Donaldem Tuskiem. Szczęśliwcy zdołali zatrzymać dzieciakom rok dzieciństwa i posłać je do szkoły gdy kończyły 7 lat, pechowcy raczej nie zdążą. Szczęśliwcy posyłają dzieci do szkół z własnymi stołówkami, pechowcy zostali skazani na dowożony nie wiadomo skąd catering. Szczęśliwcy mogli kupić przedszkolakom dodatkowe zajęcia, pechowcom tego już zakazano. Szczęśliwcy mają szkoły w miarę blisko, pechowcom ju je polikwidowano i wożą synów i córki po kilkanaście kilometrów. Szczęśliwcy mają przedszkola i szkoły jeszcze normalne, pechowcy muszą uważać na wciąganie dzieci w perwersyjne genderowe przebieranki.
Od kilku dni doszedł nowy temat: czy Tusk i jego nowa minister edukacji zdołają zabrać naszym dzieciom normalne, nowoczesne, atrakcyjne podręczniki czy też w imię propagandowej hucpy cofną nas w czas „Elementarza” Falskiego. Żeby było jasne – „Elementarz” uwielbiam, mam wszystkie dostępne wydania, mój syn zna go dobrze i lubi, ale wizja jednej wielkiej książki do nauczania początkowego to dziś coś na kształt płyty winylowej, która nie zastąpi nośnika cyfrowego choćbyśmy stanęli na rzęsach.
Bo w przeciwieństwie do Tuska, a podejrzewam iż także do pani Kluzik-Rostkowskiej, wiem jak wygląda ów mityczny „podręcznik” do pierwszej klasy. To całkiem sensownie pomyślany, w moim przypadku także mądry i ciekawy, box z książkami i ćwiczeniami. Kupuje się jeden na cały rok, a dziecko mniej więcej raz na kwartał zmienia zawarte w nim książeczki. W efekcie nosi do szkoły dwie, czasem trzy, dość cienkie, ale ładnie wykonane, zeszyty . Czyż nie o to chodziło w kampanii o odchudzenie tornistrów? Dziś, jak widzimy, tornistry znów chce się dociążyć. A jeśli nie i książkę zostawi się w szkole to z czego niby dziecko będzie się uczyło, powtarzało i przypominało materiał, w domu? Na podstawie czego wykona ćwiczenia? Chyba, że chodzi o to by włożyć tam jakąś genderową treść, odgórnie wszystkim narzuconą, a na dodatek nie pokazać tego rodzicom by nie mogli podnieść buntu i zareagować? Ostatnie doświadczenie z polityką edukacyjną rządu nie pozwalają wykluczyć i takiej intencji projektu. W końcu wedle niektórych relacji telewizyjnych ta książka, ten „jeden podręcznik”, ma być na stałe w szkole.
Im więcej władza mówi o pomyśle jednego podręcznika tym bardziej szokujące padają tezy. Oto dowiadujemy się, że projekt przygotuje samo ministerstwo. Mamy luty, do września zostało siedem miesięcy. Dobry podręcznik, z odpowiednimi recenzjami i testami, tworzy się – jak mówią eksperci – dwa, trzy lata. A tu proszę – siedem miesięcy na projekt, wykonanie, zdobycie praw autorskich do cytowanych materiałów, druk i kolportaż. Cóż za dzieło przedstawią we wrześniu? Czy ktoś tam w ogóle czuje się odpowiedzialny za swoje czyny?
Niestety, niektóre wypowiedzi pani Joanny Kluzik – Rostkowskiej wskazują, że zło zamierza czynić świadomie. Oto w Polskim Radiu na własne uszy słyszałem jak złorzeczy na dotychczasowych wydawców książek iż drukują swoje produkty na kredowym papierze. Wszystko tonem odkrycia strasznego spisku zachłannych potworów, krwiopijców kapitalistycznych czyhających na nasze dzieci. No bo kto to myślał – na kredowym drukować rysunki, zadania, opowiadania, pierwsze litery. A na toaletowym nie można? Na gazetowym się nie da? Śniadaniowy nie wystarczy? Po co polskim dzieciom ładna książka! Po co tyle materiału! Bo zapewniam: w jednej książce w żaden sposób nie zmieści się tyle treści ile w dotychczasowych „boxach”.
Pani minister podzieliła się też z dziennikarzami odkryciem iż wydawcy-krwiopijcy „robią z podręcznikiem coś, co czyni go jednorocznym, coś, co trzeba dopisać, wyrwać, przykleić”. I znowu trudno się nie zgodzić. Dzieci mają miejsce na szlaczki, obliczenia, połączenia, zagadki, wycinanki, mają czasem nawet naklejki. No zgroza! Normalne ćwiczenia, które w byle kursie do języka obcego są oczywistością, które zawiera dziś każde pisemko dla dzieci, które są standardem na całym świecie. Ale w polskiej szkole za Tuska powie się temu dość. Od września 2014 roku będzie już tak samo jak było za Gomułki: żadnych szlaczków, kaligrafii w zeszytach ćwiczeń, nic. A każda kreska w książce będzie zniszczeniem własności państwowej. Rodzice, apeluję, mówcie już waszym 5-latkom, że jak coś nagryzmolą w podręczniku to rodziców spotkają duże nieprzyjemności i wydatki.
A już bez ironii: wydatki i tak będą. Lepsze klasy, z bogatszymi rodzicami, dokupią sobie prywatnie lepsze książki. Cała reforma powiększy jeszcze nierówność w dostępie do edukacji, a może nawet stygmatyzować dzieci w klasie, których rodzice się na dodatkowe zakupy to nie zgodzą. Gdyby rząd naprawdę chciał pomóc rodzicom, mógłby sięgnąć po cały szereg skuteczniejszych narzędzi: ograniczyć (negocjować) maksymalną cenę zestawu, dofinansować koszty ich zakupu potrzebującym, przekazać na każde dziecko bon na zakup podręcznika. Ale rząd poszedł drogą najkrótszą i najgłupszą. Zobaczycie państwo, będzie gorzej, brzydziej, nieefektywnie. Będzie czysta hucpa.
Czy będzie taniej? Wątpliwe. Szkoda, że dziennikarze nie zadali panu premierowi i pani Kluzik-Rostkowskiej kluczowego pytania: kto wydrukuje te setki tysięcy książek i czy ten ktoś nie odwdzięczy się aby jakąś wpłatą na kampanię jedynie właściwej partii? Czy nie ma też już jakiejś firmy, która taki „jeden podręcznik” właśnie szykuje i sprzeda projekt ministerstwu gdy czas będzie gonił?
Widzimy na tym przykładzie potwierdzenie tezy prof. Jadwigi Staniszkis, że rządy PO to ciągłe, stałe obniżanie standardów życia w każdym obszarze. Każdy inny rząd zostałby za tak absurdalną operację propagandową, za taki pijarowski eksperyment na małych dzieciach rozjechany. To, że pozwala się ministerstwu uruchomić szkodliwą maszynerię i jeszcze dmie w trąby „sukcesu” (bo innych nie widać…) sporo mówi o naszej rzeczywistości.